To miało być proste. Wystarczyło nie jeść mięsa i tyle.
Wystarczyło zamienić sklep mięsny na warzywniak, pasztet drobiowy na
sojowy; na babcinych obiadach nauczyć się mówić „dziękuję, już jadłem”.
Trzeba było tylko przetrwać jakieś małe piekło w domu
i próby ratowania z sekty; znieczulić się na nagły przyrost tkanki
lekarskiej w najbliższym otoczeniu, orzekającej codziennie twój przyszły
brak dzieci, połamane kości i przedwczesny zgon. Po tych sprawdzianach
miało już być z górki, miał być raj owocowy, słodki melanż z suszonymi
daktylami.
Z czasem rodzina się trochę przyzwyczaiła i ukradkiem zaczęła
podjadać nasze zapasy. Ksiądz proboszcz nawet dał się udobruchać jakimś
obiadem i przestał się pytać, kiedy w końcu przestaniemy pościć. My
nauczyliśmy się szatkować kapustę i zawijać pierogi. Wszystko zdawało
się wskazywać na nasz tryumf, tymczasem certyfikatu nienagannego
wegetarianina wciąż wśród naszych trofeów brakowało.
Okazało się bowiem, że oprócz salcesonu, kaszanki i kiełbasy na
wegetarianina czyha podpuszczka, żelatyna, sodium tallowate i cały
słownik wyrazów mięsopodobnych. Mój znajomy czytając etykietę z
opakowania żywności zwykł mawiać „To musi być zdrowe, dużo witaminy E i
to w tylu odmianach... E120, E631...”. Nagle zostaliśmy zmuszeni do
rozszyfrowywania kodu, przy którym enigma, kod biblii czy alfabet
Morse’a to błahostka. Staliśmy się bohaterami odysei wegetariańskiej
E2000 zmagającymi się ze składami każdego kosmetyku i produktu
spożywczego. Wyszło szydło z worka: wegetarianizm to nie przelewki!
Taka szynka jest namacalna, widoczna; czasami nawet aż nadto, gdy
zdobi billboardy hipermarketów. To wróg jawny, łatwo się przed nim
bronić. A podpuszczka? Podpuszczki nie widać, podpuszczka nie wygląda,
podpuszczka się ukrywa. Większość wegetarian wie, że może być zła. Inni
nie zdają sobie z tego sprawy. A gdy do tego dodać zupełny brak
informacji, totalną mięsną kurtynę, która skrywa fakty o pozyskiwaniu
tejże podpuszczki, można się zirytować. I jedni mówią: ze zwierząt;
inni: z hodowli bakterii; jeszcze inni: i tak, i tak. A podpuszczka to
kropla w morzu wegetariańskiej niepewności, bo tak jak podpuszczka może
być mikrobiologiczna, tak skóra sztuczna, a inozynian sodu
biotechnologiczny.
W wegetariańskim świecie nie ma lekko. Nawet gdy już wiemy, że
żelatyna to zło; wiemy, gdzie się czai to zło, możemy paść ofiarą innej
pułapki: przyzwyczajenia. Bo oto jesteśmy na zakupach, bierzemy do ręki
mały jogurt, sprawdzamy składy, pocimy się przed półką, zaglądamy do
ściąg (no dobra, może przesadzam...); w końcu z radością stwierdzamy:
„czysto!”. Pakujemy do koszyka i kupujemy. Za tydzień bez oporów
sięgamy po jogurt tej samej firmy, tego samego smaku, tylko w dużym
opakowaniu. Mamy szczęście, gdy po zakupach w domu, nim wypijemy nasze
małe co nieco, rzucimy okiem na składniki. Mamy też zdziwioną minę, bo
okazuje się, że w tym samym jogurcie, tylko wlanym do większego
opakowania, pływa sobie i czeka na nas nasza stara znajoma: żelatyna
wieprzowa.
Dobrze, że są też w naszej odysei wegetariańskiej niespodzianki
pozytywne. Że gliceryna okazuje się roślinna, a e nie jest be. Tylko
pewności ciągle brak. Musimy ufać zapewnieniom producentów, musimy
wierzyć opisom „Odpowiednie dla wegetarian” i „100% wegetariańskie”. Musimy czasem zaufać, żeby nie zwariować.
Dobrze też, że na naszej drodze pojawiają się ludzie, którzy są
kopalnią wiedzy, nasi wegeagenci, którzy tropią i drążą; którzy mięsne
pułapki znajdują i biją na alarm. Dobrze, że są gazety, że są portale i
fora, które pomagają nie wpaść w sidła niewiedzy i nie dać się podpuścić
podpuszce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz